Kate Wilson. Kto to? Ja oczywiście.
Najpiękniejsza, najmądrzejsza, najinteligentniejsza, najbardziej znana,
najbardziej lubiana, no i najskromniejsza... ogólnie NAJ, nikt nie zaprzeczy.
No ale wszystko co dobre kiedyś się kończy... przenoszę się do innej szkoły,
niestety. Ojciec musiał sobie znaleźć jakąś inną, „lepszą” pracę! Oczywiście nie
mogliśmy zostać w Bułgarii! Co z tego, że Kate ma przyjaciół w Durmstrangu, co
z tego, że tam jest (a raczej - była) „tą naj”. Mojej bezsensownej rodzinki to
nie dotyczy, ich to po prostu nie obchodzi! Kazali mi iść do jakiegoś Hogwartu,
i to jeszcze na piątym roku, kiedy mam już za sobą ponad połowę! I gdzie tu
sprawiedliwość?
Może ja nie jestem sprawiedliwa, ale od moich
decyzji nie zależy los dwójki dzieci! Między innymi biednej Kate, która musi „porzucić
przeszłość i rozpocząć nowe życie”! A moje poprzednie życie bardzo mi się
podobało, nie mieli prawa go zmieniać.
- OBIAD! – zawołał jej ojciec z kuchni
- Nie jestem głodna! – odkrzyknęła
- Catherine Wilson, natychmiast do kuchni!
Nienawidzę jak ktoś zwraca się do mnie, moim
prawdziwym imieniem „Catherine”... Kto to w ogóle wymyślił.? No tak – moi rodzice!
Nie wybaczę im tego. Ale Kate brzmi ładnie... przynajmniej to.
Zeszłam po schodach i weszłam do kuchni z
obrażoną miną. Sami się o to prosili. Przy stole siedział już jej brat – James.
Jest ode mnie starszy o rok. Wyglądamy w miarę podobnie. Mamy kruczoczarne włosy
i brązowe oczy. Jak dla mnie jego oczy są zupełnie inne – takie głębokie, można
wyczytać z nich jak z księgi wszystkie uczucia, moje są jakby opancerzone z zamkiem
do którego klucz ma tylko jedna osoba – moja najlepsza przyjaciółka Jessica,
mówi, że „moje oczy są łatwe do odczytania, jeśli tylko wie sie jak”. Będzie mi
jej brakować w Hogwarcie.
- Witamy księżniczkę! – powiedział James i
odsunął mi krzesło abym mogła usiąść
- Czego chcesz? – z daleka wyczułam podstęp –
nigdy tak nie robił
- Nie męcz się James... powiedz jej. –
powiedział ojciec
- Tak więc... kochana siostrzyczko, czy
zechciałabyś iść ze mną na pokątną?
- A po co ci ja? I co to pokątna?
- Taka ulica... jest tam sklem Zonka... tak
jak u nas w Bułgarii i chyba jakiś nowy sklep, który podobno jest dziesięć razy
lepszy od Zonka! Więc wybieram się na pokątną!
- Ale po co ci ja?
- Nad tym też się zastanawiam... zapytaj się ojca!
Powiedział, że jeśli nie pójdę z tobą to nie pójdę w ogóle!
- Uważam, że powinniście iść razem, po co
rozkładać to na raty? – wtrącił się pan Wilson
- Niech będzie...
- Kocham cię siostrzyczko! – zawołał James i
zaczął wkładać płaszcz
- Ale stawiasz mi lody!
- Chyba śnisz!
- Zawsze mogę zmienić zdanie!
- Ok, ok... postawie ci lody! Yyyy... tata,
daj kasę!
- Masz kieszonkowe! – odparł ojciec
- Ale już prawie wszystko wydałem!
- Macie po dwóch galeonach... i ani knuta
więcej. – powiedział pan Wilson
Wyjął z portfela dwie złote monety i wręczył
je nam.
- Dzięki tato! Do zobaczenia!
Odpowiedzieliśmy szybko i wskoczyliśmy po
kolei do kominka krzycząc „na pokątną” i rzucając fioletowy proszek pod stopy. Pojawiliśmy
się na pokątnej. Do okoła nas wznosiły się kolorowe sklepiki. Ludzie w, niektórzy
w mugolskich szatach, inni w czarodziejskich - tak jak ja, rozmiawiali i
chodzili od sklepu do sklepu z torbami wypełnionymi podręcznikami, kociołkami i
innymi tego typu rzeczami. Byłam tam pierwszy raz...
Ja tak naprawdę nie musiałam nic kupować... No
może nowy kociołek, bo stary nie wygląda za dobrze. Poszłam w stronę sklepu z
naczyniami i poszukałam działu z kociołkami. Znalazłam całkiem ładny, cynowy...
jedyne trzy galeony. Wezmę dwa od ojca i jeden ze swoich to wystarczy. Zostaną
mi... jeszcze cztery galeony! Starczy na jakąś ładną szatę. Podeszłam do lady i
poprosiłam o wybrany kociołek. Ekspedientka podała mi go, ja zapłaciłam trzy
galeony i wyszłam. Następny w kolejce był sklep z ciuchami. Nie jestem jakąś
głupią blondynką, ale lubię się dobrze ubrać. Weszłam do pierwszego sklepu z
rzeczami i zaczęłam się rozglądać – nic ciekawego. W następnym – to samo.
Weszłam do trzeciego sklepu – to było coś. Na samym środku sklepu na manekinie
wisiała idealna. Przepiękna, po prostu cudowna sukienka. Od razu podeszłam do
manekina i spojrzałam na cenę... 6 galeonów – zdzierstwo! Nawet na tak piękną
sukienkę było to po prostu za drogo. Wyszła ze sklepu zawiedziona i rozejrzała
się przed nią wznosił się największy i chyba najbardziej kolorowy sklep na całej
pokątnej. Nad wystawą wznosił się czerwony szyld: „Magiczne dowcipy Wesleyów”.
To o tym sklepie musiał mówić mi James. Z ciekawości weszłam do niego. Przeszłam
kilka kroków i natrafiłam na swojego brata.
- James! – zawołałam
- Kate! Co ty tu robisz myślałam, że nie interesują
cię dowcipy.
- I miałeś rację – nie interesują – nagle wpadł
mi do głowy pewien pomysł – za to interesuje mnie stan twojej sakiewki
- Przykro mi, wszystko wydałem. – powiedział i
przewrócił sakiewkę do góry nogami
- Szkoda... – odpowiedziałam i popatrzyłam
tęsknie w stronę sklepu z piękną sukienką
- A czego księżniczce brakuje?
- Sukienki! Jest taka ładna... i kosztuje
sześć galeonów.
- Mogłem się tego po tobie spodziewać...
Sukienkę! – zaśmiał się i dodał – Ale sześć galeonów to sporo jak na sukienkę.
Takie życie, siostra!
- Ostatnia nadzieja właśnie przepadła...
Życie jest niesprawiedliwe!
- A czy ty jesteś sprawiedliwa?
- Nie, i dobrze – przewróciłam oczami – a zresztą
kto tu mówi o sprawiedliwości? Obiecałeś mi lody, a wszystkie galeony już
wydałeś!
- Oh Kate! Zapomniałem...
- Nie szkodzi! Do zobaczenia.
Powiedziałam i wyszłam. James był jedyną
osobą dla której byłam w miarę miła. Większość ludzi traktowałam oschle... nie
zasługiwali na moją przyjaźń. Owszem – jestem egoistkom. Wiem i nie zmienię
tego. Ludzi dla mnie ważnych szanuję, traktuje lepiej... ale po co się wysilać
dla innych?
Wyszłam ze sklepu i rozglądnęłam się. W
pobliżu była jakaś mała kawiarnia. Weszłam tam i kupiłam sobie na osłodę życia
kawę i lody truskawkowe z bitom śmietanom. Zajęłam stolik z którego było widać
prawie całą pokątnom i zaczęłam pałaszować lody, przy okazji obserwując ludzi.
Ze sklepu z dowcipami wyszedł James i poszedł... do sklepu naprzeciwko, sklepu
z sukienkami. Na pewno chciał zobaczyć co mi się tak spodobało. Po minucie
wyszedł i znikł w tłumie ludzi. Dokończyłam lody i jeszcze kilka minut
siedziałam spokojnie. Brakowało mi czegoś... a raczej kogoś – przyjaciółki Jessiki.
Nie chciałam o tym myśleć, więc szybko wstałam i wmieszałam się w tłum.
Zapatrzyłam się na jakiegoś starego dziadka wymachującego laską we wszystkie
strony i krzyczącego „Precz z Ministerstwem! Precz z chołotą!”. I kiedy tak
szłam nie patrząc przed siebie... wpadłam na kogoś.
- Gdzie leziesz?! –wykrzyknęłam upadając na
ziemię
- Zauważ, że to ty wpadłaś na mnie, a nie ja
na ciebie... w takich sytuacjach mówi się przepraszam – a nie „gdzie leziesz”. –
odpowiedział chłopiec wyciągając rękę w moją stronę, żeby pomóc mi wstać
- Też coś! Jakbyś ty patrzył pod nogi to byś
mnie ominął i nie pozwolił, żeby ktoś na ciebie wpadł! A resztą... nie
dyskutuje z takimi jak ty! – zignorowałam jego rękę i podniosłam się sama,
otrzepałam się i stanęłam dumnie
- Z takimi jak ja? A skąd możesz wiedzieć
jaki jestem?!
- To widać... żegnam! – odpowiedziałam i
poszłam w stronę wyjścia z pokątnej
Też coś! Powinien przeprosić, a nie mnie
pouczać! Wróciłam do domu, oznajmiłam matce, że jestem i poszłam do mojego
pokoju. Byłam zmęczona, wykończona i nie nadawałam się do niczego. Wypad na
pokątną bardzo męczy... Wzięłam szybki prysznic i chciałam położyć się na łóżku
i odpocząć, ale ktoś zawołał mnie z kuchni.
- Kate! Kolacja! – no tak, musiało być już
późno
Zeszłam posłusznie do kuchni i zobaczyłam
Jamesa, zdejmował płasz, więc musiał przed chwilą wrócić.
- Co tak długo? – zapytał się ojciec
- Jak długo? Nawet minuty nie czekaliście! –
odpowiedziałam obrażonym tonem
- Nie ty! On. – odpowiedziała matka wskazując
na Jamesa
- No wiecie... pierwszy raz na pokątnej...
było tyle sklepów do odwiedzienia!
- Tyle galeonów do wydania! – dokończyła z
sarkazmem mama i zapytała ojca – ile im dałeś?
- Czego? – zapytał ze zdziwieniem ojciec
- Galeonów oczywiście!
- Dwa... – odpowiedział
Matka była przewrażliwiona na punkcie
pieniędzy. Przez cały czas mówiłą, że kryzys się zbliża i, że nie powinniśmy
wydawać galeonów na prawo i lewo.
- Dwa dla każdego czy razem?
- Razem, po jednym dla każdego.
James i ja wiedzieliśmy oczywiście, że nie
było to prawdą, ale nie było potrzeby stresować matki. Pomimo wszystko dwa
galeony to dużo.
- Nieważne, rodzinko... Kolacja podana! –
zmienił temat ojciec i wszyscy zasiedliśmy do stołu
W czasie kolacji James opowiadał o pokątnej,
co sobie kupił i co bardzo by chciał kupić. Ja nie odzywałam się zbytnio.
Brakowało mi pięknej sukienki. Ale co tam, takie życie – jak to podsumował mój
brat. Po kolacji nareszcie znalazłam się w łóżku. Zasnęłam wyjątkowo szybko.
Żadnych snów, a spałam jakbym była uśpiona – nawet największy hałas by mnie nie
obudził, ale nawet największe trzęsienie ziemi nie mogło równać się z moim
bratem...